Spotkanie w gospodzie
Królewna tymczasem spojrzała podejrzliwie na sufit, sama lekko zaskoczona własnymi akrobacjami, które przychodziły jej nader łatwo. Fragment demona najwidoczniej na dobre zadomowił się w jej mięśniach. Czuła go w sobie, niczym przyśpieszone bicie serca. Odruchowo poprawiła spódnicę i odrzuciła na plecy warkocz.
Dopiero potem spojrzała na drabów z mieczami. Skoro już podjęła decyzje, czy może raczej decyzja podjęła się sama, to Saliance pozostawało tylko robić dalej to, co zaczęła. Nie bała się napastników, ani wcześniej, ani teraz. Miała do czynienia z robakami. Nie mogły zrobić jej krzywdy, nie mogły się obronić. Wystarczyło je zdeptać.
– Wynocha – zaproponowała nie znoszącym sprzeciwu tonem władczyni. Coś w jej wnętrzu szeptało, że nie tak powinna postąpić, ale zignorowała ten głos. Nie słuchała Wrót, nie miała też zamiaru słuchać instynktu demona.
Stojące naprzeciw królewny draby spojrzały po sobie. W głębi dusz byli anarchistami i rozkazy nie robiły na nich wrażenia. Zwłaszcza, gdy wydawał je ktoś nieuzbrojony, kto nawet nie sięgał im do ramienia. Mimo to zawahali się przed rzuceniem się z mieczami na ładną, odrobinę zbyt skoczną, ale raczej nieszkodliwą dziewczynę. Jakieś byłoby to niewłaściwe. Jeden z napastników ruszył na królewnę, z opuszczonym mieczem i ponurym wyrazem twarzy.
– Z drogi, mała – zażądał. Jego ton sugerował, że jeśli nie posłucha, to może się spodziewać razów, najpewniej wymierzonych ogromnym łapskiem i to w miejsce, o którym nie mówi się w kulturalnym towarzystwie. Salianka bez namysłu wyciągnęła przed siebie dłonie, żeby go odepchnąć. Była pewna, że jest od niego silniejsza, wystarczyło tylko uderzyć na tyle mocno, żeby drab poleciał pod ścianę. To mogło pomóc jego kompanom w zrozumieniu prostej prawdy, iż należy słuchać właściwych sugestii. Kiedy tylko poczuła pod palcami chropowatą kolczugę, pchnęła z całej siły. Ale skutki nie były do końca takie, jakich się spodziewała. Ręce napotkały jakiś opór, a kiedy spojrzała na nie, żeby zobaczyć co się stało, nie krzyknęła tylko dlatego, że nagle jakaś zimna obręcz zacisnęła się na jej gardle. Cofnęła się, wciąż wpatrzona w osłupieniu w swoje dłonie, które nagle zrobiły się czerwone i jeszcze z nich kapało. Gdzieś w głębi umysłu przemknęła jej myśl, że trzeba będzie zacząć nosić rękawiczki. Drab, którego chciała odepchnąć, zwalił się ziemię. W jego szeroko otwartych oczach nie było już ani śladu życia. W klatce piersiowej ziały mu dwie wielkie, krwawe dziury. Jego kompani zgodnie zrobili krok do tyłu. To, co przed chwilą widzieli, odebrało im całą siłę i odwagę. Mężczyzna stojący za Salianką przełknął pośpiesznie bułeczkę i złapał dziewczynę za łokieć. Bez czasochłonnych wyjaśnień pociągnął ją w stronę drzwi wyjściowych. Królewna, zajęta trzymaniem swoich dłoni jak najdalej od siebie, posłusznie zrobiła trzy kroki, ale przy czwartym ją zastopowało. Oprzytomniała, przynajmniej na tyle, żeby przypomnieć sobie o czymś ważnym.
– Pazur! – krzyknęła strasznym głosem. Nie mogła opuścić gospody bez psa, przecież on był teraz dla niej najważniejszy. Przedarła się w nocy przez las, przyszła tu tylko po to, żeby go ocalić!
Jej pupil, wciąż leżący pod stołem, zaskowyczał. Wciąż był zbyt słaby, żeby się podnieść, inaczej na pewno pobiegł by już za swoją panią. Wybawca, czy też wybawiany, spojrzał na zastopowaną królewnę, ocenił sytuację i rzucił się w stronę Pazura. Po dziewczynie było widać, że prędzej wyrwie wnętrzności wszystkim obecnym, niż zostawi swojego zwierzaka. Po prawdzie to jasnowłosy miłośnik książek miał naprawdę dobre serce i też nie chciałby zostawiać psa samego. Jednak mimo najszczerszych chęci, trochę potrwało, zanim udało mu się wreszcie schwycić psa, księgę, sakwy i opakowany morgenstern jednocześnie.
Tak jak wcześniej Salianka, przekonał się, że to wszystko na raz, to jednak za dużo na jedną osobę. Na pomoc królewny nie miał co liczyć, stała pod drzwiami, kapiąc krwią cudzą krwią na podłogę, wyraźnie niezdolna do jakieś ukierunkowanej aktywności. Dobrze, że przynajmniej draby ani zwykli goście nie sprawiali trudności. Już wcześniej obejrzeli sobie dokładnie zarówno dziury wyrwane w człowieku, jak i w jego kolczudze, po czym twardo postanowili patrzeć w inną stronę. Kobiety, zdolnej gołymi rękami przedrzeć się przez żelazo i kości, nikt nie chciał zaczepiać. Za to wszyscy chcieli, żeby jak najszybciej sobie poszła.
Kiedy wreszcie królewna i obładowany jej rzeczami mężczyzna opuścili gospodę, mniej lub bardziej postronni obserwatorzy przestali wstrzymywać oddechy. Nie mieli jednak jeszcze odwagi, żeby ruszyć się ze swoich miejsc. Z tym woleli poczekać, aż dziewczyna i młodzieniec znajdą się za palisadą.
Ledwo wyszli z karczmy, Salianka wetknęła dłonie w pierwszy zbiornik z wodą, jaki był pod ręką. Konie, dla których ta woda była przeznaczona, zarżały z pretensją. Królewna nie zwracała na nie uwagi i płukała ręce tak długo, aż zmyła z nich całą krew. Nie żeby chciała w ten sposób oczyścić się z winy, bo winna się w żadnym razie nie czuła. Za to czuła się brudna, i to nie w jakimś wzniośle metaforycznym, tylko najbardziej przyziemnym znaczeniu tego słowa. Kiedy woda w korycie była już czerwona, a dłonie Salianki białe, od razu poczuła się lepiej.
Wtedy dotarło do niej, co się właśnie stało: jak wiele jest w niej demona. Najpierw nosiła w swoim umyśle Wrota, teraz czuła w sobie instynkt Virvena. Pytanie tylko, czy to była zmiana na lepsze?