Ósmy odcinek tego sezonu to przede wszystkim ogromna bitwa, a pozostały czas ekranowy scenarzyści wykorzystali na mniej lub bardziej znaczące wypełniacze. Jedno można powiedzieć: przy tym epizodzie nie można było się nudzić.
Z urlopowym opóźnieniem przystępuję do omówienia ósmego odcinka piątego sezonu „Gry o tron”. Będzie krótko (chociaż niekoniecznie treściwie), bo kolejny epizod już czeka w kolejce – ponoć równie emocjonujący, jak ten tu omawiany.
Jeśli ktoś narzekał, że Innych, zombie i zimy jest niewiele, to ten odcinek powinien mu wszystko zrekompensować. Zaczęło się nawet niewinnie: Jon z Tormundem przypływają, jest trochę typowej – i nieco humorystycznej – dyplomacji w stylu Dzikich (plus Jon po raz kolejny wali mowę z charyzmą na poziomie zero), a gdy już wszystko zmierza we właściwym kierunku, przychodzi atak. Bitwa jest długa i jak na standardy HBO nakręcona z rozmachem; widać, że budżet jest znacznie większy niż w pierwszych sezonach. Trochę rozczarowują żywe trupy, które w zachowaniu nieco przypominają te z filmu „World War Z”, również taktyka ataku wydaje się bezsensowna – jeśli Inni chcieli wykończyć Dzikich, to powinni zabrać się do tego zupełnie inaczej. Niemniej jest spektakularnie, bitwa trzyma w napięciu i ogląda się to dość przyjemnie.
Scenarzyści znaleźli też miejsce na wplecenie drobnych historii na polu bitwy. Mamy więc postać złego barbarzyńcy, który w obliczu zagrożenia nie zwraca uwagi na dawne uprzedzenia i jest gotów na poświęcenie. Jest też matka, która zrobi wszystko dla swoich dzieci, ale też nie potrafi innych dzieci skrzywdzić... nawet jak maluchy są zombie. Oba miniwątki urozmaicają monotonię bitwy, ale serwują dość stereotypowe i odpustowe rozwiązania. Zresztą wpadek podczas bitwy jest więcej, jak chociażby strzelanie z łuków do zombie, Jon biegnący sprintem z prawdopodobnie przebitym płucem i połamanymi żebrami, czy też łódka czekająca w spokoju na nadbrzeżu, kiedy wcześniej przez piętnaście minut serwowano sceny panicznej ucieczki do morza. Tak czy inaczej bohaterom udało się i odpływają w kierunku Muru, gdzie Sam w mało przekonujący sposób próbuje wyjaśnić decyzję Jona. Coś czuję, że Olly odegra w tym sezonie jeszcze pewną rolę.
Pozostałe sceny są w zasadzie jedynie przygrywką do wydarzeń w Hardhome – ot, żeby podtrzymać zainteresowanie innymi wątkami, ale jednocześnie nie odwrócić uwagi od kluczowych momentów odcinka. Najwięcej dzieje się w Winterfell – np. z krótkiej przebitki dowiadujemy się, że Ramsey wyruszy przeciwko Stannisowi z małym oddziałem dywersantów. Czy będzie to znaczące dla dalszej fabuły? Być może. Wygląd też na to, że przemiana Sansy i wzmocnienie osobowości działa głównie w przypadku konfrontacji z Fetorem. Przyciskając go, uzyskała kluczową wiedzę o losie braci, a przy okazji można było zobaczyć, co też siedzi biedakowi Theonowi w głowie. Podstawowe pytanie brzmi, jak tę wiedzę Sansa wykorzysta? Jeśli dojdzie do jej spotkania ze Stannisem, to może – wzorem książki – Davos wyruszy na misję? Przydałoby mu się znaleźć jakieś zajęcie, bo jest go w tym sezonie zdecydowanie za mało.
W Królewskiej Przystani status quo, czyli Cersei siedzi w ciemnicy, zła septa się nad nią znęca, a goście do niej przychodzą, ale niewiele mogą zrobić. Całość odebrałem jako trochę sztuczną – niby starają się złamać dumę królowej, ta powoli pęka, ale jakoś brakuje całości dramatyzmu i wiarygodności. A może po prostu tej postaci nie współczuje się tyle, co innym w serialu? Wygląda na razie na to, że scenarzyści ten wątek chcą rozegrać tak, jak zrobił to Martin. Na książkowe tory wydaje się z grubsza wracać również Arya – obserwujemy kolejny etap jej szkolenia, ale nie wywołuje on żadnych specjalnych emocji, ani też nie stanowi kamienia milowego w poczynaniach młodej Starkówny. Ot, takie przesłanie od twórców „Arya jest tu, żyje, ma się dobrze”.
Wodze fantazji twórcy serialu popuszczają za to w wątku Meereen. Dany i Tyrion wzajemnie się badają, robią wokół siebie podchody i przerzucają – z założenia – mocnymi i dwuznacznymi stwierdzeniami. Miało to być spotkanie dwóch postaci o silnych osobowościach i dużym intelekcie, ale nie potrafiono tego oddać w dialogach. O tym, że wzajemnie się do siebie przekonali, zdecydowała raczej scenariuszowa konieczność niż siła przytaczanych argumentów. W tle pałęta się natomiast Jorah, który zostaje przez powyższą dwójkę odsunięty na dalszy plan i sprowadzony do roli pionka w dyskusji między Tyrionem i Daenerys. Przynajmniej uchodzi z życiem, ale sensu w jego postępowaniu na razie nie widać. Co ma mu dać występ na arenie na oczach władczyni Meereen? Chyba tylko jego umysł otępiony miłością i chorobą to wie.
W tym sezonie bywało kiepsko i nudnie, ale od poprzedniego odcinka widać tendencję wzrostową. Jeśli trend się utrzyma, to czeka nas naprawdę niezły finał sezonu; być może jeden z najlepszych. Ale czy tak faktycznie będzie? Odpowiedź przyniosą dwa ostatnie epizody.
Sortuj: od najstarszego | od najnowszego
Shadowmage - 17:53 09-06-2015
Nie no, z kwadrans jest przecież
I napisałem, że to jak na warunki HBO. Nie oczekuję tutaj czegoś na poziomie "Władcy Pierścieni"...