NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"

Robinson, Kim Stanley - "Czerwony Mars" (Wymiary)

Ukazały się

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"


 Richau, Amy & Crouse, Megan - "Star Wars. Wielka Republika. Encyklopedia postaci"

 King, Stephen - "Billy Summers"

 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

Linki

Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"
Wydawnictwo: Vesper
Cykl: Conan
Kolekcja: Eony
Tłumaczenie: Tomasz Nowak
Data wydania: Kwiecień 2024
ISBN: 9788377314739
Oprawa: Twarda
Format: 140x205
Liczba stron: 900
Cena: 89,90
Tom cyklu: 2



Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

Czerwone ćwieki
I
NA SKALE

Kobieta na koniu ściągnęła wodze znużonemu rumakowi. Stał on na szeroko rozstawionych nogach, łeb mu opadał, jak gdyby nawet uzda z czerwonej skóry ozdobionej złotymi chwastami była zbyt ciężka. Kobieta wysunęła obutą stopę ze srebrnego strzemienia i ześlizgnęła się z wykończonego złotem siodła. Przywiązała mocno lejce do rosochatego młodego drzewka i z rękami na biodrach okręciła się dokoła, aby zbadać otoczenie.
Nie było ono pociągające. Olbrzymie drzewa otaczały małą sadzawkę, z której dopiero co pił jej koń. Kępy podszytu ograniczały widok oglądany w posępnym półmroku wyniosłych sklepień utworzonych przez splatające się gałęzie. Kobietę przeszedł dreszcz, od którego drgnęły jej wspaniałe ramiona. A potem zaklęła.
Była wysoka, o wydatnych piersiach, dorodnych członkach i zwartych barkach. Cała jej postać ujawniała niezwykłą siłę, nie umniejszając jej kobiecej powierzchowności. Była kobietą w każdym calu, mimo swego zachowania i ubioru dziwacznego zwłaszcza w perspektywie okolicy, w jakiej się znalazła. Zamiast spódniczki nosiła krótkie jedwabne spodnie o szerokich nogawkach kończących się o szerokość dłoni od kolan i podtrzymywanych jedwabną szarfą założoną jako przepaska. Buty z wywiniętymi cholewami z miękkiej skóry dochodziły prawie do kolan, a stroju dopełniała wydekoltowana koszula o szerokim kołnierzu i takichże rękawach. Na jednym kształtnym biodrze nosiła prosty miecz o obustronnym ostrzu, a na drugim długi dirk. Niesforne złociste włosy przycięte prosto u ramion podtrzymywała opaska ze szkarłatnego atłasu.
Na tle ponurej, pierwotnej puszczy bezwiednie prezentowała się malowniczo, dziwacznie i nie na miejscu. Tak powinna prezentować się na tle nadmorskich obłoków, malowanych masztów oraz kołujących mew. W jej wielkich oczach jawiła się barwa mórz. Zatem było tak, jak być powinno, ponieważ była to Valeria z Czerwonego Bractwa, której czyny sławiono w pieśniach i balladach, gdziekolwiek zbierali się morscy włóczędzy.
Usiłowała przeniknąć wzrokiem posępny zielony dach z łukowatych gałęzi i dojrzeć niebo, które przypuszczalnie gdzieś tam się znajdowało, ale wkrótce z tego zrezygnowała, mnąc pod nosem przekleństwo.
Zostawiwszy spętanego konia, oddaliła się raźnym krokiem w kierunku wschodnim, zerkając przelotnie od czasu do czasu w stronę sadzawki w celu utrwalenia marszruty w głowie. Cisza puszczy ją przygnębiała. Żaden ptak nie śpiewał pośród wyniosłych konarów ani żaden szelest w krzakach nie wskazywał na obecność jakichkolwiek zwierzątek. Przez całe ligi podróżowała w królestwie panującej ciszy przełamywanej tylko odgłosami jej ucieczki.
Wcześniej ugasiła pragnienie przy sadzawce, ale czuła dręczący głód i zaczęła rozglądać się za jakimiś owocami, którymi się żywiła, odkąd wyczerpała żywność przewożoną w sakwach.
Wkrótce ujrzała przed sobą wynurzającą się z ciemności podobną do krzemienia skałę, która odchylała się ku górze, przechodząc w coś, co wyglądało jak postrzępione skalne załomy wznoszące się pośród drzew. Ich szczyt niknął z widoku w gąszczu okalających go liści. Być może wierzchołek wznosił się ponad szczyty drzew, a z niego mogłaby dojrzeć, co znajduje się za nimi – o ile rzeczywiście znajduje się za nimi cokolwiek więcej niż najwyraźniej bezkresna puszcza, przez którą jechała już tak wiele dni.
Wąski pagórek tworzył naturalną rampę, która prowadziła pod górę pionowego skalnego czoła. Wspiąwszy się na jakieś pięćdziesiąt stóp, doszła do pasa liści, który otaczał skałę. Pnie drzew nie cisnęły się blisko załomów, ale końcówki ich niższych gałęzi wyciągały się dokoła, zasłaniając je swą gęstwiną. Błądziła dalej po omacku pośród liściastej zasłony, niezdolna dojrzeć niczego ani ponad, ani poniżej siebie. Wkrótce jednak mignął jej przed oczyma błękit nieba, a chwilę później wyszła w nieprzesłonięty niczym upalny, słoneczny blask i ujrzała rozciągające się u jej stóp sklepienie puszczy.
Stała na szerokiej półce, która znajdowała się mniej więcej na równi ze szczytami drzew, a od niej skała wznosiła się podobną do iglicy sterczyną stanowiącą ostatecznie wierzchołek załomów, na które się właśnie wspięła. Ale w tej chwili coś innego przykuło jej uwagę. Uderzyła stopą o coś w ściółce nawianych zeschłych liści, jaka pokrywała półkę. Odkopała je na bok i spojrzała na ludzki szkielet. Wprawnym okiem przebiegła po zbielałych kościach, ale nie dostrzegła żadnych złamań czy innych oznak przemocy. Człowiek ten musiał umrzeć śmiercią naturalną, ale czemu wspinał się na wysoką skałę, żeby skonać, nie umiała sobie wyobrazić.
Wdrapała się na wierzchołek iglicy i spojrzała w stronę widnokręgu. Sklepienie puszczy, które wyglądało z jej punktu obserwacyjnego jak posadzka, pozostawało nieprzeniknione, podobnie jak z dołu. Nie umiała nawet dojrzeć sadzawki, przy której zostawiła swego konia. Spojrzała ku północy, w kierunku, z którego przybyła. Widziała jedynie falujący ocean zieleni, rozciągający się coraz dalej i dalej, z jedyną, mglistą, błękitną linią w oddali, stanowiącą niewyraźną oznakę pasma wzgórz, które przekroczyła wiele dni temu, by zanurzyć się w to liściaste pustkowie.
Od wschodu i zachodu widok był taki sam, jednak w obu kierunkach pozbawiony błękitnej linii wzgórz. Ale gdy zwróciła wzrok ku południu, zesztywniała i wstrzymała oddech. O milę dalej puszcza rzedła i kończyła się raptownie, ustępując miejsca upstrzonej kaktusami równinie. A pośrodku owej równiny wznosiły się mury i wieże miasta. Valeria zaklęła ze zdziwieniem. To przechodziło wszelkie wyobrażenie. Nie zdziwiłby jej widok ludzkich siedzib innego rodzaju – chat w kształcie uli budowanych przez czarny lud albo siedlisk w skalnych ścianach wykonanych przez tajemniczą brązową rasę, która, jak głosiły legendy, zamieszkiwała pewne obszary tego niezbadanego rejonu. Ale trafienie na otoczone murami miasto tutaj, tak wiele długich tygodni marszu od najbliższych przyczółków jakiejkolwiek cywilizacji, było wstrząsającym doświadczeniem.
Ręce jej zesztywniały od przytrzymywania się podobnej
do pinakla iglicy, więc opuściła się na półkę, marszcząc brwi w rozterce. Dotarła tak daleko z obozu najemników pod przygranicznym miastem Sukhmet pośród gładkich trawiastych ziem, gdzie zdecydowani na wszystko awanturnicy wielu ras strzegli stygijskiej granicy przed napaściami, które nadchodziły z Darfaru niczym krwawe fale. Uchodziła na oślep w krainę, o której nie wiedziała absolutnie nic. I teraz wahała się pomiędzy impulsem, by pojechać wprost do tego miasta na równinie, a ostrożnym instynktem, który podpowiadał ominięcie go szerokim łukiem i kontynuację samotnej ucieczki.
Jej myśli rozsypały się za sprawą szumu liści poniżej. Obróciła się szybko niczym kot, złapała za miecz i wtem zastygła w bezruchu, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w mężczyznę przed sobą.
Był wzrostu niemal olbrzyma, mięśnie grały mu płynnie pod skórą, którą słońce opaliło na brąz. Strój miał podobny do niej, z wyjątkiem tego, że zamiast przepaski nosił szeroki skórzany pas. U tegoż pasa zwisały szeroki miecz i puginał.
– Conan Cimmeryjczyk! – wykrzyknęła kobieta. – Co robisz na mym szlaku?
Wyszczerzył się okrutnie, a jego srogie niebieskie oczy zapłonęły blaskiem, który potrafiła pojąć każda kobieta, gdy przebiegał wzrokiem po jej wspaniałej postaci, zatrzymując się dłużej na wypukłościach okazałych piersi pod lekką koszulą i jasnym ciele wystawionym na pokaz między spodniami a cholewami butów.
– Nie wiesz? – Roześmiał się. – Czyż nie były wyraźne me zachwyty nad tobą, odkąd ujrzałem cię po raz pierwszy?
– Ogier nie zdołałby wyraźniej – odrzekła pogardliwie. – Ale nigdy bym się nie spodziewała spotkać cię tak daleko od beczek z piwem i garnków z mięsem w Sukhmet. Naprawdę podążasz za mną od obozu Zaralla czy też wygnali cię batogiem za to, żeś łotr?
Wyśmiał jej zuchwalstwo i napiął potężne bicepsy.
– Wiesz, że Zarallo nie ma dość nikczemników, żeby wygnać mnie z obozu batogiem. – Wyszczerzył zęby. – Oczywiście, że podążałem za tobą. A to także twoje szczęście, dziewko! Kiedy zadźgałaś tamtego stygijskiego oficera, utraciłaś względy i ochronę Zaralla, a dla Stygijczyków postawiłaś się poza prawem.
– Wiem o tym – rzekła posępnie. – Ale co innego mogłam zrobić? Wiesz, co mnie sprowokowało.
– Pewnie – zgodził się. – Gdybym tam był, sam bym go zadźgał. Ale skoro kobieta musi mieszkać w obozie wojskowym mężczyzn, może spodziewać się takich rzeczy.
– Dlaczego mężczyźni nie pozwalają mi żyć męskim życiem?
– To oczywiste! – Ponownie niemal pożarł ją skwapliwym wzrokiem. – Byłaś jednak na tyle mądra, by uciec. Stygijczycy by cię oskórowali. Brat tego oficera podążał twym tropem, nie wątpię, że szybciej, niż się spodziewałaś. Nie był daleko za tobą, gdy go dogoniłem. Jego koń był lepszy od twojego. Dognałby cię i poderżnął gardło na przestrzeni kilku kolejnych mil.
– No i? – dopytywała.
– No i co? – Wydawał się skonsternowany.
– Co z tym Stygijczykiem?
– Ech, a jak sądzisz? – odrzekł zniecierpliwiony. – Zabiłem go, oczywiście, i zostawiłem ścierwo sępom. To mnie jednak spowolniło i prawie zgubiłem twój trop, gdy przebyłaś skaliste rozwidlenie wzgórz. W przeciwnym razie dogoniłbym cię dawno temu.
– A teraz myślisz, że zawleczesz mnie z powrotem do obozu Zaralla. – Uśmiechnęła się szyderczo.
– Nie gadaj jak głupia – burknął. – Chodź, dziewczyno, nie bądź taką złośnicą. Nie jestem jak ten Stygijczyk, którego zadźgałaś, wiesz o tym.
– Włóczęga bez grosza – zadrwiła.
Wyśmiał ją.
– A jak nazwiesz siebie? Nie miałaś dość pieniędzy, by kupić nową łatę na siedzenie przy swoich portkach. Twoja wzgarda mnie nie zwiedzie. Wiesz, że dowodziłem większymi okrętami i większą liczbą ludzi niż ty kiedykolwiek w całym swym życiu. A co do braku grosza… Jakiemu piratowi nie brak go przez większość czasu? Przepuściłem tyle złota w portach tego świata, że zdołałoby zapełnić galeon. O tym także
wiesz.
– Gdzie teraz są te znakomite okręty i dzielne chłopaki, którymi dowodziłeś? – szydziła.
– Głównie na dnie mórz – odparł pogodnie. – Zingarańczycy zatopili mój ostatni okręt u shemickiego wybrzeża… To dlatego przyłączyłem się do Wolnych Towarzyszy Zaralla. Przekonałem się wszak, że zostałem nabrany, gdy pomaszerowaliśmy nad granicę Darfaru. Żołd był nędzny, a wino kwaśne. W dodatku nie lubię czarnych kobiet. A tylko takie przychodziły do naszego obozu pod Sukhmetem… z kółkami w nosach i spiłowanymi zębami… Fuj! A czemu ty dołączyłaś do Zaralla? Sukhmet leży szmat drogi od słonych wód.
– Czerwony Ortho chciał mnie uczynić swoją metresą – odrzekła posępnie. – Pewnej nocy, gdy kotwiczyliśmy u kushickiego brzegu, skoczyłam za burtę i dopłynęłam do lądu. Było to pod Zabhelą. Tam shemicki handlarz powiedział mi, że Zarallo sprowadził Wolne Towarzystwa na południe, by strzegły granicy Darfaru. Innego zatrudnienia mi nie zaproponowano. Dołączyłam do kierującej się na wschód karawany i ostatecznie przybyłam do Sukhmetu.
– To, że wypuściłaś się na południe, było szaleństwem – zauważył Conan – ale było to również mądre, gdyż patrolom Zaralla nigdy nie przyszło na myśl szukać cię w tym kierunku. Jedynie bratu tego człowieka, którego zabiłaś, udało się trafić na twój ślad.
– I co masz zamiar teraz robić? – dopytywała.
– Skręcić na zachód – odparł. – Byłem daleko na południu, ale nie tak daleko na wschodzie. Wielodniowa podróż na zachód zawiedzie nas na rozległe sawanny, gdzie czarne plemiona wypasają swe bydło. Mam wśród nich przyjaciół. Dostaniemy się na wybrzeże i znajdziemy statek. Mam dosyć dżungli.
– Idź zatem swoją drogą – poradziła mu. – Ja mam inne plany.
– Nie bądź głupia! – Po raz pierwszy okazał irytację. – Nie możesz dalej włóczyć się po tej puszczy.
– Mogę, jeśli zechcę.
– Ale co zamierzasz robić?
– To nie twoja sprawa – rzuciła ostro.
– Owszem, moja – odparł spokojnie. – Myślisz, że podążałem za tobą tak daleko, by odwrócić się i odjechać z pustymi rękami? Bądźże rozsądna, dziewko, nie mam zamiaru cię skrzywdzić.
Ruszył w jej stronę, lecz ona odskoczyła w tył, wyciągając miecz ze świstem.
– Trzymaj się z dala, ty barbarzyński psie! Nadzieję cię jak pieczoną świnię!
Zatrzymał się nierad i zapytał:
– Chcesz, żebym zabrał ci tę zabawkę i dał nią klapsa?
– Słowa! Nic, tylko słowa! – drwiła, a w jej zuchwałych oczach tańczyły światła niczym odblask słońca w błękitach wód.
Wiedział, że to prawda. Żaden żyjący mężczyzna nie zdołałby rozbroić Valerii z Bractwa gołymi rękami. Spojrzał gniewnie, jego odczucia stanowiły plątaninę sprzecznych emocji. Był zły, ale także rozbawiony i przepełniony podziwem dla jej ducha. Płonął chęcią pochwycenia tej wspaniałej postaci i zmiażdżenia jej w swych żelaznych ramionach, jednak pragnął wielce nie skrzywdzić dziewczyny. Był rozdarty pomiędzy pragnieniem, by nią zdrowo potrząsnąć, a pragnieniem, by ją pieścić. Wiedział, że jeśli podejdzie bliżej, jej miecz wbije się w jego serce. Zbyt wiele razy widział, jak Valeria zabija mężczyzn w przygranicznych potyczkach i podczas rozrób w tawernach, by mieć co do niej jakiekolwiek złudzenia. Wiedział, że jest szybka i zajadła jak tygrysica. Mógł wyciągnąć swój szeroki miecz, aby ją rozbroić, wytrącić ostrze z jej dłoni, ale myśl o wyjęciu miecza na kobietę, nawet bez zamiaru zranienia jej, była mu wyjątkowo wstrętna.
– A niech cię… ty ladacznico! – wykrzyknął rozdrażniony. – Odbiorę ci twój…
Skierował się w jej stronę, rozpalony gniew odebrał mu rozwagę, a ona ustawiła się do zadania śmiertelnego pchnięcia. Wtem całą tę absurdalną, a zarazem groźną scenę przerwało coś zdumiewającego.
– Co to było?
To Valeria krzyknęła, ale oboje drgnęli gwałtownie i Conan odwrócił się szybko niczym kot, a wielki miecz błysnął mu w dłoni. Puszcza w dole wybuchła mieszaniną przeraźliwych hałasów – kwiki przerażonych, ginących koni. Zmieszane z ich kwikiem dotarły trzaski kruszonych kości.
– Lwy zabijają konie! – zawołała Valeria.
– Żadne lwy! – prychnął Conan i jego oczy błyszczały. – Słyszałaś ryk lwa? Ja też nie! Przysłuchaj się temu trzaskowi kości… Nawet lew nie zdołałby zrobić tyle hałasu, zabijając konia.

* * *

Pośpieszył w dół naturalną rampą, a ona ruszyła w jego ślady; osobista waśń poszła w zapomnienie zdławiona instynktem awanturników, by jednoczyć siły przeciwko wspólnemu zagrożeniu. Ryki ucichły, kiedy przedzierali się w dół przez zieloną zasłonę liści, jakie omiatały skałę.
– Znalazłem twego konia uwiązanego przy sadzawce, o tam – wymamrotał, stąpając tak bezgłośnie, że już więcej się nie zastanawiała, jak zaskoczył ją na skale. – Przywiązałem mojego obok i poszedłem śladem twoich butów. Uważaj teraz!
Wynurzyli się z pasa liści i spojrzeli na dolne partie puszczy. Zielony dach nad nimi rozpościerał swój zaciemniony baldachim. Pod nimi słonecznego światła przenikało tyle, by wytworzyć półmrok o nefrytowym odcieniu. Olbrzymie pnie drzew, nie więcej niż sto stóp dalej, były ciemne i upiorne.
– Konie powinny się znajdować za tymi zaroślami, tam – wyszeptał Conan, a jego głos mógł być lekkim wietrzykiem powiewającym wśród gałęzi. – Posłuchaj!
Valeria już usłyszała i krew zastygła jej w żyłach; bezwiednie położyła jasną dłoń na umięśnionym ramieniu towarzysza. Zza zarośli dochodził głośny chrzęst kości oraz donoś-
ny dźwięk rozrywania mięsa wraz z odgłosami przeżuwania i mlaskania w trakcie straszliwej uczty.
– Lwy nie robiłyby takiego hałasu – szepnął Conan. – Coś je nasze konie, ale to nie lew… Na Croma!
Hałas ustał raptownie, a Cimmeryjczyk zaklął pod nosem. Wzniecony nagle wiaterek powiał z ich strony wprost w kierunku miejsca, gdzie skrywał się niewidzialny zabójca.
– Oto nadchodzi! – mruknął, unosząc nieco miecz.
Zarośla zatrzęsły się gwałtownie, a Valeria ścisnęła mocno rękę Conana. Nie mając w ogóle wiedzy o dżungli, pojęła jednak, że żadne zwierzę, jakie kiedykolwiek widziała, nie targałoby wysokimi krzewami w taki sposób.
– Musi być wielkie jak słoń – mruczał pod nosem Conan, wtórując jej myślom. – Co, u diabła… – Głos mu zamarł w ogłuszającej ciszy.
Z zarośli wyłonił się łeb rodem z obłędu i koszmaru. Szczerząca się paszcza z obnażonymi rzędami ociekających posoką żółtych kłów, ponad opuszczoną szczęką – podobny jaszczurzemu pomarszczony pysk. Ogromne ślepia, niczym tysiąckroć powiększone ślepia pytona, wpatrywały się bez mrugnięcia w zastygłych ludzi przywierających do skały nad nim. Pokryte łuską obwisłe wargi wysmarowane były krwią kapiącą z olbrzymiej paszczy.
Łeb większy niż u krokodyla przechodził w długą, pokrytą łuską szyję, na której wznosiły się rzędy ząbkowanych kolców, a potem, miażdżąc kolczaste krzewy i młode drzewka, wytoczyło się cielsko olbrzyma – gigantyczny, beczkowaty korpus na absurdalnie krótkich nóżkach. Białawy brzuch niemal szorował o ziemię, podczas gdy najeżony zębami grzbiet wznosił się wyżej, niż Conan zdołałby dosięgnąć, stojąc na palcach. Za nim ciągnął się długi ogon zakończony szpikulcem, jak u gargantuicznego skorpiona.
– Z powrotem na skałę, prędko! – rzucił Conan, pchnąwszy stojącą za nim dziewczynę. – Nie sądzę, żeby zdołał się wspiąć, ale może stanąć na zadnich łapach i nas dosięgnąć…
Rwąc i łamiąc krzaki oraz drzewka, potwór nadciągał pędem poprzez zarośla, a oni umknęli przed nim w górę po skale niczym pędzone wiatrem liście. Kiedy Valeria zanurzyła się w liściastą osłonę, rzut oka wstecz ukazał jej olbrzyma wznoszącego się niebezpiecznie na potężnych zadnich łapach, tak jak przewidział Conan. Widok ten przepełnił ją narastającą paniką. Stojąc dęba, bestia zdawała się jeszcze ogromniejsza niż wcześniej; pociągły łeb górował wśród drzew. Wtem żelazna dłoń Conana zamknęła się na jej nadgarstku i szarpnięciem została wciągnięta na złamanie karku w oślepiający gąszcz liści, a potem w gorący słoneczny blask powyżej, akurat w chwili, gdy potwór opadł przednimi łapami na załomy, wprawiając skałę w drżenie.
Ogromny łeb wynurzył się z trzaskiem za uciekinierami spośród gałązek, a oni spoglądali przez przerażającą chwilę w okolone zielonymi liśćmi koszmarne oblicze o płomiennych ślepiach i rozdziawionej paszczy. Wtem olbrzymie kły zatrzasnęły się bezskutecznie, po czym łeb się cofnął, znikając im z oczu, jak gdyby zanurzył się w sadzawce.
Zerkając w dół między połamanymi gałęziami, które szorowały o skałę, ujrzeli stwora siedzącego na zadzie u stóp załomów i wpatrującego się w nich bez zmrużenia oka.
Valeria się wzdrygnęła.
– Jak sądzisz, długo będzie tam warował?
Conan kopnął czaszkę na usłanej liśćmi półce.
– Ten gość musiał wspiąć się tutaj, żeby mu uciec, albo innemu takiemu jak on. Musiał umrzeć z głodu. Nie ma połamanych kości. Stwór ten musi być smokiem, o którym czarne ludy mówią w swych legendach. Jeśli tak, to nie odejdzie stąd, nim oboje nie będziemy martwi.
Valeria popatrzyła na niego pustym wzrokiem, zapominając o urazie. Zwalczyła napływ paniki. Dowodziła swej zuchwałej odwagi tysiące razy podczas dzikich bitew na morzu i lądzie, na śliskich od krwi pokładach płonących okrętów, w trakcie szturmów na warowne miasta i na udeptanych piaszczystych plażach, gdzie gotowi na wszystko ludzie z Czerwonego Bractwa nurzali nawzajem swe noże we krwi podczas walki o przywództwo. Jednak perspektywa, z którą przyszło się jej teraz mierzyć, zmroziła jej krew w żyłach. Cios kordelasa w ogniu bitwy był niczym; lecz siedzieć bezczynnie, biernie na nagiej skale, aż sczeźnie z głodu napastowana przez potworny przeżytek dawnych epok… Ta myśl przepoiła jej umysł pulsującą paniką.
– Musi odejść, żeby jeść i pić – rzekła bezradnie.
– Nie będzie musiał chodzić daleko, by zrobić jedno i drugie – wyjaśnił jej Conan. – Właśnie obżarł się końskim mięsem i jak prawdziwy wąż może teraz długo obejść się bez jedzenia i picia. Jednak zdaje się, że on nie śpi po jedzeniu jak prawdziwy wąż. Jakkolwiek by było, nie umie wspiąć się na te załomy.
Conan przemawiał niewzruszony. Był barbarzyńcą – straszliwa cierpliwość dziczy oraz jej dzieci była w równym stopniu częścią jego natury, jak żądze i szał. Umiał znosić sytuacje takie jak ta z opanowaniem niedostępnym osobie cywilizowanej.


Dodano: 2024-04-15 09:52:01
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS