NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

LaValle, Victor - "Samotne kobiety"

Weeks, Brent - "Droga cienia" (wyd. 2024)

Ukazały się

Zahn, Timothy - "Thrawn" (wyd. 2024)


 Zahn, Timothy - "Thrawn. Sojusze" (wyd. 2024)

 Zahn, Timothy - "Thrawn. Zdrada" (wyd. 2024)

 Romero, George A. & Kraus, Daniel - "Żywe trupy"

 Thiede, Emily - "Złowieszczy dar"

 antologia - "Ekstrakty. Tom drugi"

 Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"

 Richau, Amy & Crouse, Megan - "Star Wars. Wielka Republika. Encyklopedia postaci"

Linki

Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"
Wydawnictwo: MintWitch
Data wydania: Kwiecień 2024
Wydanie: I
ISBN: 978-83-68005-06-6/978-83-68005-07-3
Oprawa: twarda (barwione brzegi)/ebook
Format: 135 x 202 mm
Liczba stron: 336
Cena: 54,99 zł



Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

Rozdział pierwszy

Piłka poszybowała ku niebu, na moment przesłaniając sierpniowe słońce. Czarne i białe łaty zawirowały, gdy futbolówka łukiem pofrunęła na pole za płotem. Z łoskotem przebiła się przez gałęzie i wpadła w wysokie trawy.
– No to żeś spartolił. Szacunek.
– Przymknij się.
Chłopcy wymienili spojrzenia. Rozgrywka w samo południe dała się obu wyraźnie we znaki. A wynik nadal nie był ustalony. Tak samo jak i decyzja, kto zabiera na weekend kupioną na spółkę grę.
– Ja tam nie idę. Byłem ostatnio.
– Ty wykopałeś – odparł nieco przysadzisty rudzielec. – Plus bliżej jesteś, więc podwójnie musisz iść.
Jakub popatrzył na przyjaciela, mrużąc oczy. Koniec końców wyprawa przez płot na nieużytki, które w rzeczywistości były zapuszczonym, starym sadem, nie wydawała się taka zła. Po pierwsze, był tam cień. Po drugie zaś rosła tam cała masa jabłoni. Na dokładkę atmosfera niezwykłości, którą najzwyczajniej uwielbiał. Alternatywą było czekanie na Sławka samotnie na prowizorycznym boisku. Samemu. A to mogło dać komuś z dorosłych pretekst, by zaangażować go do jakiejś roboty, bo przecież kto to widział, tak stać jak kołek. Przerabiał to już kilkukrotnie. Mimo że były wakacje, w agroturystyce zawsze znalazło się coś do zrobienia. Chwila nieuwagi i niewinne
przytrzymanie wiaderka mogło się zamienić w… w dowolne coś wymagające sporo czasu. Ryzyko zbyt duże, nagroda żadna.
– Niech będzie. – Przewrócił oczami, pozorując niezadowolenie.
Przeprawienie się na ziemię Winnickiego nie było żadnym wyczynem. Parkan oddzielający parcele postawiono głównie po to, aby powstrzymać wszędobylskie dzieci turystów. Wytyczono go wzdłuż linii dziurawego płotu, który z kolei postawiono w miejscu jeszcze starszego kamiennego murka, który niegdyś oddzielał ogrody od części folwarcznej.
Winnickiemu przypadł w udziale zarośnięty nawłocią sad, a raczej jego resztki, które uchowały się przed karczunkiem i przemianą w pole. Teraz zresztą leżące odłogiem. To właśnie te nieużytki oraz zaniedbany parterowy dworek sprawiły, że Winnickiemu przyczepiono łatkę szurniętego mieszczucha. Jak się dorobił znacznie dosadniejszego określenia „kopnięty jak szczur w wychodku”, Jakub nie wiedział. I nie chciał wiedzieć. Wedle słów ojca sąsiad cierpiał na tę przygnębiającą odmianę szaleństwa, o której czasem piszą w gazetach: „Zmarła bezdomna okazała się miliarderką” lub: „Znana śpiewaczka umiera w biedzie”, „Znany przedsiębiorca odnaleziony w przytułku”. Ponoć Winnicki w innym życiu był szychą w policji. A później kupił ziemię na wsi, odnowił szopę i zwariował.
Kopnięty jak szczur w wychodku.
Piłka leżała niedaleko. Praktycznie zawsze lądowała w tym samym miejscu, przez co trawa i wszelkiej maści zielsko były w promieniu kilku metrów wydeptane i nie tak bujne jak w głębi sadu. Zapach jabłoni mieszał się z woniami dziko rosnącej mięty oraz czosnku. I pokrzyw. Tych było zdecydowanie najwięcej. Wystarczyła chwila nieuwagi, by…
– Au!
By wpaść na młodą łodygę ukrytą pomiędzy niskimi partiami chwastów. Cóż, taką się płaciło cenę za wyprawy na cudze terytoria, nawet jeśli była to tylko wycieczka po piłkę na ziemię sąsiada zza płotu. Jakub z zmarszczył czoło. W chaszczach nawet trampki za kostkę nie stanowiły ochrony. Nie musiał nawet oglądać śladu na łydce, by wiedzieć, że najdalej za kilkanaście minut zacznie się swędzenie. Kompres z wody z cytryną – nie było innego rozwiązania.
Poirytowany własnym gapiostwem sięgnął po futbolówkę. I zamarł. Wpatrywał się w przerośniętą budę wyrastającą z samego środka chaszczy otaczających dom sąsiada. Dogodnie skrytą za drzewami. Podupadły budynek stodoły pamiętający czasy niemieckiego gospodarza. Pokraczna konstrukcja o spiczastym dachu, która, jeśli wierzyć plotkom, sprowadziła szaleństwo na
Winnickiego.
Jakub przygryzł wargę, wpatrując się w budynek stojący pośrodku niczego. Musiał go widzieć dziesiątki razy. Możliwe nawet, że go mijał, kiedy pierwszy raz wędrował przez sad. Nigdy jednak nie zwracał na budę uwagi. Ot, gospodarcza ruina, jakich w okolicy bez liku, gdzie kiedyś pewnie mieszkały krowy, świnie czy co tam Winnicki hodował. Jeśli hodował.
Dopiero teraz w pełnym słońcu, z nosem wypełnionym zapachami lata i dzikiej łąki dostrzegł budynek tak naprawdę. Z całą jego koślawą niesamowitością. Z sekretem i wakacyjną przygodą zaklętą pomiędzy dechami ścian. Zerknął ku ceglanemu budynkowi mieszkalnemu, ledwie widocznemu z miejsca, w którym stał. Winnickiego nigdzie nie było. Tak samo jak jego samochodu, zwykle stojącego pod wiatą. Nagle do chłopaka dotarło, że w całym swoim życiu widział sąsiada raptem kilka razy. Co innego plotki. Nie potrafił zliczyć, ile zasłyszał o tym człowieku najróżniejszych historii. Nawet jego dziadek przestrzegał, by uważać, co się mówi przy Winnickim.
Oblizał wargi, czując przyśpieszające bicie serca. W nosie zakręcił mu nęcący, nierealny zapach słodyczy. Raptownie ogarnęło go wrażenie, że się unosi i dryfuje gdzieś ku słońcu. Na ziemię sprowadziło go zabarwione znudzeniem zawołanie:
– Masz?
– Szukam! – skłamał, prostując plecy. Nie spuszczał wzroku z budynku. – Tym razem musiała wpaść dalej! – odkrzyknął. – Daj mi chwilę. Coś sprawdzam.
– Co?!
Zignorował pytanie. Trzymając piłkę pod pachą, wpatrywał się w lekko uchylone frontowe wrota. Przysiągłby, że gdy patrzył na nie przed chwilą, były zamknięte. Przejście nie było szerokie, ale nie wyglądało, jakby mogło sprawić jakiś problem szczupłemu chłopcu. Jedno kolucho, przez które przewleczono łańcuch, zdawało się obluzowane. Tuż obok zardzewiała tabliczka straszyła TERENEM PRYWATNYM. Pokręcił głową, parskając w głos.
– Nawet dziecko by się prześlizgnęło.
Uśmiechnął się do wizji niesamowitości, które mogły na niego czekać. Oczami wyobraźni układał kolejne elementy historyjki, którą sprzeda na orliku. Nagle coś sobie uświadomił. Pośród zapachów łąki, dzikiej roślinności było coś jeszcze. Coś nienaturalnie oszałamiającego.
W nozdrzach rozlewał się słodkawy zapach, którego nie potrafił zidentyfikować. Narkotyczny aromat, przesycony nutami przypominającymi wszystko, co najlepsze, nęcił i kusił. Umysł podsuwał kolejne abstrakcyjne skojarzenia. Ruszył przed siebie wiedziony ciekawością.
Nim się spostrzegł, stał już przed drzwiami, wpatrując się w łańcuch i kłódkę. Wnosząc po pokrywających ją rdzawych liszajach, musiała tu wisieć od lat. Mimo to sprawiała wrażenie solidnej. Natomiast decha, w której tkwiły bolce podtrzymujące skobel, przypominała sito. Jakub zagwizdał, szarpnął raz, drugi, trzeci i poszło łatwiej niż z mlecznym zębem – zardzewiałe bolce ustąpiły prawie natychmiast.
Nie zastanawiając się, szarpnął uchylone drzwi. Łańcuch zachrzęścił i z łoskotem osunął się w piach. Wrota zakołysały się delikatnie. Jakub wiedział, że nie powinien tego robić. I to właśnie dreszczyk emocji nie pozwalał na odwrót. Tuż za drzwiami kryła się kusząca tajemnica. I kto wie, może zaczyn kolejnej historii, którą kiedyś opowie…
– Inspiracja – bąknął pod nosem z przekonaniem, wpatrując się w drzwi szopy. – Inspiracja.
Przyjrzał się wyblakłej tabliczce i pchnął drzwi.
– Nie powinienem – upomniał sam siebie. I wślizgnął się do środka.
Pierwsze, co poczuł, to woń stodoły. Starej, zaniedbanej stodoły pełnej brudu oraz gnijących resztek słomy leżącej zbyt długo w wilgoci. Ten pierwszy był wszędzie, manifestując się we wszystkich swoich najbardziej klejących, cuchnących postaciach. W nikłym świetle widział wirujące w powietrzu drobiny kurzu.
Niespodziewanie wyczuł nuty prażonej kukurydzy, placków oraz czekolady. Zapachy, którym ciężko było się oprzeć. Których zdecydowanie nie powinno czuć się w takim miejscu. Nawet przyjmując, że Winnicki pędził alkohol. Bimbrownictwo nie było mu obce i wiedział doskonale, że zacier tak nie pachnie. Owszem, czasem miał woń tak kwaśną, że wręcz słodką, ale nie w ten sposób. Brzeczka piwna też inaczej woniała. Rozejrzał się krytycznie. Nigdzie nie widział
aparatury: nie było kotła osadzonego na paleniskowym tronie ani skraplacza, ani kotła pośredniego. Nic. Nie było widać nawet przewodów. Zadarł głowę. Dach może nie wyglądał na solidną konstrukcję, ale nie miał ani jednego wywietrznika, choćby jednego wyciągu. Coś jednak pachniało
intensywnie. Przygryzł wargę, zastanawiając się, co dalej. Jak zawsze wygrała ciekawość. Intruz. To słowo pojawiło się w głowie Jakuba, gdy ruszył w głąb, wiedząc, że pakuje się kłopoty.
Pomieszczenie, choć zaniedbane, było prawie całkowicie puste. Jedynie na samym środku stało coś olbrzymiego, przykrytego spłowiałym brezentem. Przez szpary w ścianach prześwitywało słońce, ale nie docierały żadne dźwięki. Nie słyszał ptaków ani świerszczy. Wszystko pożerała duchota stojącego powietrza. To nie była destylarnia ani fabryka waty cukrowej. Słodycz zaczynała się lepić do jego ciała, osadzając na języku i ustach. Miał wrażenie, że cały się klei. I nie było to przyjemne uczucie.
Możliwe, że sprawy potoczyłyby się inaczej, gdyby nie posłuchał głosu rozbrzmiewającego w jego głowie. Niestety. Siedzący bezpiecznie na tylnej kanapie podświadomości Ciekawski Jakub popychał Kubę coraz dalej. „No dawaj”, głos wręcz rozkazywał. „Zedrzyj to”.
Chłopak szarpnął za brezent, ale bez większego efektu. Opięty na czymś masywnym, haczył
o jakieś żelastwo. Uniosła się jedynie chmura pyłu, mysich bobków i zasuszonych farfocli, o których pochodzeniu Kuba nie chciał nawet myśleć.
– Nie warto – mruknął sam do siebie, schylając się po futbolówkę.
Znów poczuł słodkawy zapach. Nie potrafił go zidentyfikować, ale przywodził mu na myśl najsłodsze, najwspanialsze ciasto czekoladowe, jakie mógł zjeść. Coś, co trafia się na talerzu tylko raz w życiu. Zawahał się. W takim miejscu nie powinno pachnieć łakociami. Poczuł ukłucie niepokoju. Wiedział, co powinien zrobić. Kłopot w tym, że wiedza, co zrobić, nie zawsze wystarcza. Westchnął, czując, że przegrywa z ciekawością.
Pociągnął materiał raz jeszcze.
Tym razem brezent ustąpił bez trudu. Spłoszone gołębie poderwały się z łopotem i usadowiły na belce stropowej, zawiązując prowizoryczny sejmik. Narzuta zsunęła się ciężko na ziemię.
Jakub wpatrywał się w lśniącą czernią karoserię. W okrągłe ślepia reflektorów i wyszczerzoną paszczę chłodnicy. Nawet rdza oraz szczerby przy krawędziach nadkoli nie były w stanie zatrzeć piorunującego efektu, jaki wywoływał samochód. Chromowane części nadal lśniły niczym kły bestii wyczekującej okazji, by pożreć ofiarę. Masywne cielsko nie było jednak w stanie
się poruszyć. Chłopiec obszedł auto.
Bestia była kaleka. Wsparta na czterech poplamionych smarem pustakach, miała zdjęte koła. Brakowało zresztą nie tylko kół, lecz również części zwrotnic. Ze wszystkich stron sterczały jedynie urżnięte belki osi. Jeden bok pojazdu nosił wyraźne ślady wgniecenia. Rozbitą szybę częściowo przesłaniała uniesiona maska. Silnik bezceremonialnie wyrwano.
Mimo uszkodzeń wyglądał niczym smok. Wielki gad z minionej epoki, wyrżnięty z kawałka metalu. Może i pozbawiony kół i opon, ale nadal z szerokim uśmiechem drapieżnika. Wrak porzucony w jakiejś zapomnianej przez Boga i ludzi stodole. Ogromna kierownica. I uchylone drzwi, zapraszające na obitą skórą kanapę z tyłu.
– Nie jesteś porzucony – mruknął. – Ktoś cię tu ukrył.
Poczuł, jak zalewa go fala strachu, zimniejsza i ciemniejsza niż nocna nawałnica. Patrzył na samochód, który stawał się większy i większy, z groźnie wyszczerzoną kratą chłodnicy, czernią lakieru i mętną od brudu szybą. Niczym jaskra na cyklopim ślepiu.
Uniósł się na palcach i zajrzał do wnętrza. Słodkawy aromat naraz ustąpił drażniącej woni starego oleju, spękanej skóry, brudu, mysich resztek i… czegoś, czego chłopak nie potrafił zidentyfikować. Zmarszczył brwi, instynktownie odsuwając się od samochodu. Wtedy dostrzegł lśniący element. Nie był w stanie powiedzieć, czy to moneta, skrawek metalu czy jakiś porcelanowy śmieć. Cokolwiek jednak to było, lśniło i intrygowało Jakuba na tyle, że opadł na kolana, chcąc sięgnąć po błyskotkę.
Zamarł i oblizał wargi. Klęczał tuż przed wrakiem pojazdu stojącym na czterech chybotliwych bloczkach betonu. Tona, może pół, niech będzie i sto kilogramów – jeśli osunie się z pustaków, sprawi, że jego głowa pęknie jak arbuz. Popatrzył na podpory pociemniałe od wycieków z pociętych przewodów. Grzęzły w piachu, wykoślawione i niepewne.
Ale to coś lśniło. I była to moneta. Bez dwóch zdań. A obok niej leżała stara świeca zapłonowa. Jakub cmoknął, uśmiechając się pod nosem.
– Jesteś moja.
Wyciągnął ramię i sięgnął najdalej, jak tylko mógł. Nim się zorientował, co robi, wpełzł pod podwozie samochodu i wyciągał stawy, by położyć rękę na lśniącym owalu. Moneta zdawała się jednak przed nim uciekać. Im bardziej usiłował ją chwycić, tym dalej od niego toczyła się w kurzu i brudzie, jak przynęta wabiąca rybę.
Coś cuchnącego skapnęło mu na policzek. Uświadomił sobie, że prawie cały wpełzł pod wrak. Betonowe bloczki nagle zdały się znacznie bardziej kruche i liche niż jeszcze przed chwilą. Porżnięte i pogięte ośki ledwie zahaczały o krawędzie pustaków. Wszystko to chwiało się i trzeszczało. Starczyło, aby ktoś tylko lekko pchnął…
Kopnięty jak szczur…
Spanikował. Młócąc ramionami, wstrzymując oddech i zagarniając przy tym całe góry piachu, wyczołgał się spod samochodu. Nagle zapachniało bagnem. I czymś martwym – na tyle długo, by wypaczyć świat wokół. Chciał krzyknąć, ale głos uwiązł mu w gardle. W panicznym, irracjonalnym odruchu podciągnął kolana pod brodę, zwijając się w pozycję embrionalną. Huknęło. Poczuł nieprzyjemny powiew zgniłego powietrza, jakby trup kłapnął zębami tuż za jego uchem. Odruchowo wcisnął głowę w ramiona, zaciskając powieki. Przez chwilę leżał skulony, na przemian ciężko dysząc i dławiąc się w bezdechu. Nozdrza, usta i oczy chłopca zalepiał brudny pył.
Poczuł na dłoni nieprzyjemną wilgoć, jakby rozgniatał balon z wodą. Znał to uczucie aż za dobrze. Wciąż skulony, uniósł nieznacznie rękę. Skrzywił się na widok swojej dłoni.
Skaleczył się.
To nie była pierwszyzna.
– Przemyj ziemią, przyłóż liść pokrzywy i będzie dobrze – wyrecytował żarcik dziadka Bogdana. Dziadek Bogdan był wiarygodnym źródłem porad medycznych, mimo to nikt nie kwapił się do przeprowadzania takich eksperymentów. Nawet wujaszek Jacenty.
Spojrzał na kawałek metalu. Teraz, myśląc klarownie, nie potrafił powiedzieć, czego szukał pod samochodem. Metal jak metal. Patrząc na rupieć, nie widział w nim niczego niezwykłego, ot, zwykły kawałek żelastwa z porcelanową głownią.
Sapiąc, dźwignął się z kolan.
Samochód leżał, przechylony na bok. Jeden z bloczków nie wytrzymał ciężaru i runął, a wraz z nim cały wrak. Gdyby Jakub się zawahał albo wpełzł nieco głębiej… Przełknął ślinę, patrząc na ostrą krawędź nadwozia wbitą w ziemię, tam gdzie jeszcze przed chwilą znajdowały się jego nogi.
– Cholera.
Dopiero teraz uświadomił sobie, że w dłoni ściska sfatygowaną świecę zapłonową. Przez chwilę przyglądał się znalezisku, po czym jeszcze raz przeniósł wzrok na obalony wrak. Miał wrażenie, że samochód szczerzy się do niego w upiornym uśmiechu. I wtedy, w migoczącym pyle, w lepkim, dusznym powietrzu lśniąca karoseria drgnęła.
Kuba, czując rozlewający się po ciele lodowaty dreszcz, upuścił piłkę i wybiegł ze stodoły, nie oglądając się za siebie.

*

W cuchnącej benzyną jamie trup uniósł łeb. Żółte ślepia zalśniły żywo. Krew płynęła cienką strużką, przesiąkając przez pergaminowe resztki tkanek, meandrując wydrenowanymi do cna żyłami.
– Smaczny – szepnął, wydychając kurz z zapadniętych płuc.
Sięgnął ku oblepionemu pajęczynami podwoziu. Oparł wychudzoną łapę o metal i wyczuwając przyjemne pulsowanie, coś, czego nie doświadczał od lat, westchnął niemal z ulgą. Z trudem wytknął zesztywniały język, dotykając zdrewniałych warg.
Z każdą chwilą, z każdą rubinową kroplą rozlewającą się po ciele pojmował coraz więcej. Zaschnięty mózg powoli zalewały kolejne fale płynu, na nowo pobudzając go do życia. Czuł przyjemne mrowienie w zesztywniałych palcach, a z dawna porzucone myśli na nowo zaczynały krążyć, łącząc się w wirujące konstelacje. Kłapnął zębami, pozwalając instynktowi robić swoje. Czuł głód. Czuł krew i ofiarę.
Spiął spróchniałe mięśnie, ale martwe ciało nawet nie drgnęło. Nie był w stanie się wydźwignąć z płytkiego grobu. Przesiąknięte samochodowym smarem truchło nie miało siły, nawet poganiane wygłodniałą wolą. Zerknął na pozostałych. Leżeli ściśnięci, zamarli w kłębowisku, w które się zbili, gdy pierzchli z auta. Wyglądali jak sparciałe lalki. „Bezużyteczne ścierwa”, pomyślał, zgrzytając zębami.
Przymknął oczy i ponownie zanurzył się w mroku. Wiedział, że znów wygrał ze śmiercią. Wystarczyło poczekać, jak zawsze. A w czekaniu nie miał sobie równych. Zawsze czyhał, dybał i obserwował. Rozciągnął usta w brzydkim uśmiechu. Jego wybawca zabrał coś, co nie należało do niego.
– Ukradł – wychrypiał zaschniętą na wiór krtanią.
Zgodnie z wszelkimi prawami okradziony miał prawo odzyskać swoją własność. I ukarać winowajcę. Ukarać krnąbrnego, ciekawskiego dzieciaka.
W umyśle obudziły się wrzące gniewem wspomnienia. Przed zasnutymi bielmem ślepiami zamigotała twarz człowieka, który odpowiadał za jego obecny stan. Oblicze głupca, który sądził, że jest w stanie powstrzymać upiora. Nagle kalejdoskop myśli obrócił się, przywołując inny obraz. Zacisnął szczęki, wspominając moment upokorzenia. Przypomniał sobie palący ból i przerażenie, gdy rył ziemię, starając się skryć przed oprawcą patroszącym jego ciało.
Furia wypełniła zaschnięte żyły. Chciał rwać i rozgryzać. Z trudem zacisnął dłoń, wywołując kolejną falę bólu i wspomnień. Był głodny. Był wściekły. Ponownie spróbował się podnieść, szarpnąć i wyrwać z więzienia. Zasuszone, od dawna martwe ciało nie nadawało się do prowadzenia pościgu. Musiał poczekać. I coś zjeść.


Dodano: 2024-04-19 09:38:29
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Lee, Fonda - "Dziedzictwo jadeitu"


 Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia

 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS